Jednym z najczęstszych źródeł napięć między rodzicami a dziećmi nie są ani granice, ani obowiązki, ani nawet emocje — lecz czas. A dokładniej: to, jak różnie go przeżywamy.
Dzieci funkcjonują w rytmie chwili. Gdy malują, to naprawdę malują; gdy jedzą, to całym sobą doświadczają smaku i zapachu; gdy budują z klocków, to nie planują, że „za pięć minut trzeba wyjść” — są w procesie. Ich czas to ciągły przepływ doświadczenia, coś, co filozofowie nazywają flow, a psychologia rozwojowa — naturalnym stanem poznawczym dziecka.
To, że dziecko zna się na zegarku, potrafi odczytać godzinę czy wie, że do szkoły wychodzi się o 7:45, nie oznacza, że potrafi żyć według zegarka. Wiedza poznawcza o czasie nie przekłada się jeszcze na wewnętrzne poczucie upływu czasu. Dzieci mają inne tempo, bo ich układ nerwowy, emocjonalny i poznawczy działają inaczej: bardziej reaktywnie, zmysłowo, w rytmie odkrywania, a nie kontrolowania.
Dorośli natomiast żyją w zupełnie innej strukturze czasu. Nasz dzień jest pocięty na fragmenty, które mają swoje „deadline’y”:
koniec wstawania,
koniec ubierania się,
koniec czasu na śniadanie,
koniec czasu na zabawę,
koniec dnia.
To my — rodzice — jesteśmy strażnikami zegara. Mamy w głowie setki małych harmonogramów, które pozwalają utrzymać rytm życia rodziny, pracy i zobowiązań. Problem w tym, że nasze dorosłe poczucie czasu często wchodzi w konflikt z dziecięcym przeżywaniem chwili. Gdy dziecko nie reaguje na „szybciej!”, „już czas!”, „ile można się ubierać?”, my czujemy frustrację, bo nasz zegar tyka. Dziecko tymczasem wciąż jeszcze żyje w momencie, w którym guziki są fascynujące, a skarpetka wymaga skupienia.
To właśnie w tych codziennych momentach — przy wychodzeniu z domu, ubieraniu się, jedzeniu czy zasypianiu — zderzają się dwa różne doświadczenia czasu. Dziecko nie spóźnia się złośliwie; ono po prostu nie funkcjonuje w tym samym czasie, co my. My chcemy zdążyć, ono chce przeżyć. My chcemy dotrzymać rytmu planu, ono rytmu swojego ciała i ciekawości.
I tu pojawia się źródło wielu nieporozumień. Dorosły interpretuje zachowanie dziecka przez pryzmat dorosłego czasu („robi mi na złość”, „nie szanuje zasad”), podczas gdy z perspektywy dziecka nic złego się nie dzieje. Ono po prostu jeszcze jest w świecie, w którym czas płynie inaczej.
Konflikt zaczyna znikać w momencie, gdy dorosły pozwala sobie na choć odrobinę „dziecięcego czasu” — gdy przestaje planować każdą minutę i zostawia przestrzeń na bycie razem. Nie chodzi o rezygnację z rytmu dnia, ale o zmianę jego jakości. Zamiast myślenia: „7:00 – koniec wstawania, 7:10 – koniec ubierania się”, można wprowadzić myślenie: „Teraz jest czas na bycie razem przy ubieraniu się. Zobaczmy, jak to pójdzie. ”„Teraz jemy śniadanie. Tylko to. Bez patrzenia na zegarek.”
Kiedy włączamy w rytm dnia czas na tracenie czasu z dzieckiem — na rozmowę, śmiech, wspólne spojrzenie przez okno — napięcie zaczyna topnieć. Paradoksalnie, często wtedy wszystko idzie szybciej. Bo dziecko, które czuje się widziane i włączone w rytm, współpracuje z nami naturalnie, a nie pod presją.
Czas w rodzinie to nie tylko zegar — to jakość relacji. Dzieci uczą się od nas, jak się w tym czasie mieścić. Jeśli uczą się, że każda chwila to pośpiech, to w dorosłym życiu też będą pędzić, nie potrafiąc odpoczywać. Ale jeśli uczą się, że czas można przeżywać, a nie tylko odmierzać, dostają bezcenny dar — zdolność bycia obecnym.
Być może największym wyzwaniem rodzicielstwa nie jest nauczenie dziecka punktualności, ale nauczenie siebie samego odpuszczenia. Zamiana myślenia „od–do” na „tu i teraz” to nie chaos, lecz powrót do naturalnego rytmu życia — tego, który dzieci znają instynktownie, a my, dorośli, dawno zapomnieliśmy.